Rodzice na wakacjach czyli chwila dla siebie
Najczęściej funkcjonujemy z dnia na dzień, z projektu na projekt. Jak dobrze naoliwiona maszyna. Planujemy kto odwiezie Stasia, kto kiedy zajmie się Tadziem, kto umówi kominiarza, kto zrobi zakupy. Cieszymy się wspólnymi śniadaniami, gdy jest to możliwe, czekamy na siebie z kolacją, jeżeli nie uśniemy. O wspólnym oglądaniu filmów raczej można zapomnieć, bo ja usypiam po kwadransie. Wspólne wakacje, to czas gdy synchronizujemy się bez słów. Wiem, że to, że możemy pozwolić sobie na kilkudniowy wyjazd to nasze ogromne szczęście i dziękuję dziadkom, za ich pomoc przy dzieciach. Ale rodzice na wakacjach to ogromna inwestycja w związek i rodzinę.
Na co dzień, poza funkcjonowaniem domowo – rodzinno – służbowym jesteśmy swoimi przeciwieństwami. Mamy inny pomysł na spędzanie wolnego czasu, inne rzeczy nas interesują, inne żarty nas śmieszą. Czasem to drażni, niekiedy fascynuje. Najczęściej przyjmujemy to jako normę, ale nieustannie mnie zadziwia, że kochamy się i jesteśmy razem. Gdy podczas rozmowy coś nie zostaje dopowiedziane, to na 99% oboje rozumiemy to zupełnie inaczej. Każdego dnia uczymy się komunikowania ze sobą, staramy się dopytywać i dopowiadać, bo pozostawienie czegoś niewytłumaczonego zawsze kończy się katastrofą. Pamiętam czyjąś radę sprzed kilku lat, że gdy tak bardzo nie możemy się dogadać mamy stanąć przed oknem i powiedzieć co widzimy. To uświadamia, jak się różnimy. Ja patrzyłam na szczegóły, co się dzieje w konkretnym mieszkaniu sąsiedniego bloku, mój mąż obserwował cienie rzucane przez chmury. Każdy z nas jest inny, a jednak coś sprawia, że czasami gdy się spotykamy, to rodzi się między nami połączenie na lata.
Rodzice na wakacjach
I z takiego codziennego życia, wyjeżdżamy sami na wakacje, dajemy sobie przestrzeń i … nagle okazuje się, że jesteśmy niczym jeden organizm. Rzut oka na siebie, a czasem i on nie jest potrzebny, żebyśmy poszli dokładnie tą samą drogą. Wybieramy się popływać w morzu, nie ma fal, jest spokojnie, nie musimy na siebie uważać, płyniemy dokąd chcemy. Widzę skały, na które chcę wyjść i się na nich wygrzać – kogo spotykam, wspinającego się na nie? Mojego męża. Uśmiechamy się do siebie, siadamy. Ja się rozglądam, on wstaje i chodzi. Szukasz bezpiecznego miejsca do skoku, pytam? Też go szukam. Pięć lat temu w wolny dzień od grania spektakli w Awinionie wybraliśmy się rowerami nad rzekę. Był taki kilkumetrowy głaz, z którego okoliczna młodzież skakała. Powiedziałam, że idę poleżeć na kocu, Maciek powiedział, że on chce popływać rzeką wzdłuż brzegu. Nie poszłam na koc, tylko wdrapałam się na głaz. I kogo tam spotkałam? Dlaczego nie powiedziałam mu, że chcę skończyć? Dlaczego on mi tego nie powiedział? Do dziś nie wiem. I sądzę, że teraz zrobilibyśmy podobnie.
Gdy tylko to możliwe pożyczamy rowery i z tej perspektywy zwiedzamy. Trochę aktywnie, trochę leniwie. Bo nie jest to wielka podróż z sakwami, wieloma rzeczami, setkami przejechanych kilometrów. Jednak w ten sposób zobaczymy więcej, mamy większy zasięg i lubimy być aktywni. A potem kładziemy się obok siebie, każde ze swoją książką i tylko co jakiś czas przerywamy sobie nawzajem czytając ciekawsze fragmenty na głos. A potem idziemy na wspólną kolację i wyjadamy sobie z talerzy. Takie wspólne chwile, wyjazdy, czas dla siebie i dostrojenie jest niezmiernie ważne. Szczęśliwi rodzice są gwarantem szczęśliwej rodziny. Myślę, że to odrobina zdrowego egoizmu. Czas, gdy znowu zakochujemy się w sobie do szaleństwa i przypominamy sobie o tym, jak wiele nas łączy.