Meksykańska kuchnia moimi oczami
,Wiedziałam, że kuchnia meksykańska jest uznawana za niematerialne dziedzictwo kulturowe ludzkości przez UNESCO. Fakt ten podkreśla jej wyjątkowość i kulturowe znaczenie. Plus fakt niesamowicie ciepłego klimatu (o tej porze roku niezbyt gorącego) powodował, że jechałam tam niemal zacierając rączki i śliniąc się na samą myśl, o tym co za kulinarne uczty mnie tam czekają. Moje refleksje na temat meksykańskiej kuchni są jednak dość smutne. A oto Meksykańska kuchnia moimi oczami.
Podstawowe składniki to kukurydza, fasola i papryczka chili oraz limonki. Pojawiają się także , awokado, kakao, wanilia, cynamon i mięso. Głównie wołowina, wieprzowina, niekiedy kurczak, a w regionach nadmorskich różne rodzaje ryb i owoców morza. Plus owoce – arbuzy, mango i banany w wielu odmianach oraz kokosy. I słodycze w każdej postaci.
Meksykańska kuchnia: Chleb tostowy, chipsy i tacosy
To absolutna podstawa, znaleźć je można co kilka metrów. W każdym sklepiku, na straganie, dosłownie WSZĘDZIE. Obok przydrożnej toalety (o obecności której świadczy samowolnie wybudowany spowalniacz na ulicy) i w każdym sklepiku w mieście i na wsiach. Jestem fanką chipsów, ale nawet ja przestałam doceniać ich wszechobecność po kilku dniach. W Meridzie miałam sporo pracy i spędziłam kilka dni w tamtejszej uniwersyteckiej bibliotece. Po drodze weszłam do kilku sklepów w centrum miasta. Dopiero w trzecim udało mi się kupić jabłko i opakowanie orzechów (o czym świadczyło zdjęcie na opakowaniu). Po ich otwarciu okazało się, że to owszem – mieszanka orzechów, ale w takiej ‘panierce’. Pomyślałam nawet, że wybrałam omyłkowo coś innego, ale nie – na zdjęciu były naturalne orzechy. Oczywiście hiszpański napis zdradzał zawartość, ale ja korzystałam wyłącznie z pisma obrazkowego.
Tortilla
W każdej restauracji, knajpce i w przydrożnym barze są tortillę. Takie danie również poznaliśmy u kobiet z wioski… (świeżo smażone na metalowej płycie nad ogniem). Tortille, czyli te kukurydziane lub fasolowe placki są podstawą wielu dań, takich jak tacos (krojone i smażone), enchiladas (zapiekane zawijasy), quesadillas (podawane w specjalnych falowanych naczynkach) czy burritos (zawijasy z fasolą, mięsem, warzywami).
Proces ich tworzenia poznałam właśnie od kobiet, które wstają o 5 rano, moczą ziarna kukurydzy i mieszają je z masą harina (kukurydzą gotowaną z popiołem lub roztworem wapnia). Następnie z masy wyrabia się kulki i rozpłaszcza w drewnianym naczynku. Ostatnim etapem jest smażenie placków na blasze nad ogniem.
My zawijaliśmy w tortillę gotowaną fasolkę, kozi ser, prażone pestki dyni i dodawaliśmy (odrobinę) salsy z chilli.
Ostro, ostrzej
Celowo napisałam odrobinę, ponieważ wiele dań w Meksyku było dla mnie bardzo ostrych. Co ciekawe smak ten odczuwany był głównie na kawałku języka, nie palił on dalej w gardle. W każdej restauracji serwowano nam kilka rodzajów sals o różnym stopniu ostrości.
Popularnym daniem, ale dość mdłym dla mnie były typowe street-foodowe dania tamales. To takie nasze gołąbki zawijane w liście kukurydzy lub bananowca, przygotowane z mięsem lub fasolą i masą z ugotowanej kukurydzy. Następnie gotuje się je na parze. Nie doświadczam tego często, ale dla mnie było to coś trudnego do zjedzenia.
Na szczęście niemal zawsze zamawialiśmy guacamole (nie umywa się do naszego, nie ma w ogóle co w Polsce jeść awokado)., które łagodziło tę ostrość i koiło język.
Meksykańska kuchnia moimi oczami
Niesamowite dla mnie było serwowanie i proponowanie czekoladowych sosów w wielu knajpkach w kuchni Oaxac’ki – włącznie z ostrygami z taką polewą. Nie zdecydowałam się na ten kulinarny eksperyment.
Bardzo dużo było w Meksyku przeróżnych słodyczy – churrosów z różnymi sosami, tortów (zwanych tres laches cake – bo portas z kolei to nasze kanapki) oraz dulce – np. warzyw gotowanych w cukrze. Poziom słodkości tamtejszych potrwa był dla nas trudno akceptowalny. Nawet kakao (podawane z cynamonem, odrobiną chilli) było dla chłopców za słodkie. Nie wspomnę o powszechnych smakowych wodach z dodatkiem cukru, napojach gazowanych czy nawet sokach, które były dosładzane. I “domowych” lemoniadach, które chłopcy zamawiali z butelką wody, aby je rozcieńczyć.
Dla dorosłych natomiast do picia proponowano przeróżne mezcale i tequile (wolę te drugie, mezcale są za intensywne dla mnie, szczególnie podawane z wędzoną solą i sproszkowanymi robakami). Co przypomniało mi, że dość popularne są jadalne owady. Nawet na ulicy można było kupić z wiadra prażone robaczki, dla mnie zbyt słone (Stasiek powiedział, że smakują jakby, utopili je w sosie sojowym i coś jest w tym stwierdzeniu). Ale już koniki polne w przeróżnych wydaniach były PRZEPYSZNE!
Za tym tęskniłam…
Nigdzie znaleźć nie mogłam czarnej herbaty! Sporadycznie bywała w hotelowych restauracjach, w sklepach absolutnie niedostępna. Dużo za to było odmian kombuchy. Brakowało mi też “normalnego” chrupkiego pieczywa, a nie tostowego chleba.
Moje refleksje na temat meksykańskiej kuchni są jednak pełne rozczarowania. Ewidentnie zanika tam tradycja, trudno o warzywa, za to przetworzona żywność, tzw. funk food jest powszechnie dostępny i przerażająco tani. Co tłumaczyć może fakt olbrzymiego problemu otyłości, z którą mierzyć się musi ten biedny kraj. Także tak wygląda meksykańska kuchnia moimi oczami – a Wy macie jakieś doświadczenia na jej temat?